Gdy pozszywasz kilka pięknych modelek, nie zdziw się, że są brzydkie, przypominają potwora Frankensteine'a, a co najgorsze – nie mówią ludzkim głosem, a w łóżku mają zimne nogi.
"Chappie" to właśnie taka sklejka kina familijnego, science fiction i brutalnego komentarza na temat technologii wojennej. Neill Blomkamp najbardziej przejechał się właśnie na niekoherencji połaczenia kina dla mniejszych i tego dla tych większych, jakby nie wiedział, dla kogo to zrobił. W konsekwencji dostajemy filmik, który coś tam chce powiedzieć, ale tylko wtedy, gdy próbuje być uroczy oraz wtedy, gdy serwuje pomysłowe i brutalne sceny akcji. W sferze "pośrodku" nie ma za wiele do zaoferowania. Sklejka, pizza z czekoladą i salami.
A szkoda bardzo tych projektów robocików, szkoda scenerii południowoafrykańskiej, szkoda oszczędnych scen akcji, które w końcu oglądać możemy bez trzęsącej się kamery. Szkoda duetu z Die Antwoord, który wypadł sympatycznie na ekranie. Zresztą, aktorsko to w ogóle bomba, dobry jest Slumdog, dobry Wolverine, całkiem sympatycznie na ekranie wypada też Ellen Ripley, która ponoć na planie "Chappiego" tak się skumała z Blomkampem, że już nam kroją kolejnego "Obcego".
To wszystko jednak mało jak na kolesia, którego przedwcześnie okrzyknięto chyba zbawcą kina science fiction. Bo film ten wygląda jak inne "Bloomkampy", a fabularnie byłby uroczy, gdyby odjąć od tego krew i przenieść scenariusz do, na przykład, pixarowej animacji. Takie se.
IT FOLLOWS. COŚ ZA MNĄ CHODZI. Jak stracić duszę przez seks.
Młoda
dziewczyna, Jay, spotyka się z chłopakiem, by w końcu na jednej z randek
przespać się z nimw aucie. On zachowuje
się po tym wyjątkowo dziwnie i niebezpiecznie, a ona dowiaduje się, że od teraz
coś będzie za nią podążać probując ją zabić. To nie myśli. To nie czuje. To się
nie poddaje. To podążą. Nie można tego powstrzymać – można tylko przespać się z kimś innym, by sprawic, że będzie podążalo za nim. Ale To i tak potem
wróci.
Film o
stylistyce, w której spotyka się "The Guest" i "Cold in
July" - syntezatory na ścieżce dźwiękowej, troche kolorków, świetne zdjecia i generalnie
spokojny rozwoj fabuły z mocnymi uderzeniami głównie pod koniec. Lata 80-te czuć tu bardzo. Jeżeli ktoś
mówił o holdzie dla "Halloween" Carpentera przy "Gościu" to tutaj
podobieństwa są znacznie wyraźniejsze. Amerykańskie przedmieścia, absolutnie
zwyczajna dziewczyna w roli głównej ofiary oraz bardzo dużo powolnej narracji z
kamerą skupiająca się bardziej na ukazywaniu relacji między nastolatkami, a mniej
na straszakach.
Zresztą
podobnie jak w „Halloween” mordowania tutaj też jakoś wiele nie ma, a sam
"potwór" pozostaje zazwyczaj bardziej w tle – bywa, że dosłownie. Z
czasem, gdy już wiemy, że za bohaterką COŚ PODĄŻA (swoja droga: czyż nie bylby
to lepszy tytul niż "Coś za mna chodzi"?), film uczy widza wypatrywać w oddali charakterystycznie idących postaci. Bez zbędnego i ostentacyjnego
wskazywania palcem, ze zło sie zbilza, odruchowo doszukiwałem się podążającego zagrożenia.
Bardzo fajny motyw, szkoda, że nie ma tego więcej. (A moze po prostu nie zawsze
to dostrzegłem?)
Zagrożenie w
filmie to kwintesencja świetnych horrorowych motywów: nie wiadomo KTO, CO, JAK
i DLACZEGO zabija; nie wiadomo jak wygląda; a do tego wiadomo, że nie da się
tego powstrzymać przed podążaniem. Wydestylowano elementy slasherów i filmów o zombie, w których najbardziej zawsze przerażała mnie ta nieuchronność i
niejasność śmierci, a następnie zamknięto je pod postacią podążającego Czegoś.
To, ze twórca nie zawracal sobie glowy tlumaczeniem tego, dlaczego na celowniku Czegoś mozna
pojawic sie dopiero po uprawianiu seksu z niedoszłą jego ofiarą sprawia tylko,
ze niepokój i tajemnica w filmie są jeszcze gęstsze. Nie ma żadnego pieprzenia,
że np. "w Egipcie w X wieku przed Chrystusem ludzie podązali za ludźmi i
zabijali, a potem księgi donoszą, że bóg Podążmon skazał tych ludzi na wieczne
podązanie i zabijanie." Oczywiscie nie trudno jest sie
tutaj dopatrzeć metafory chorób wenerycznych, czy gwałtu. Pewnie beda tacy,
którzy uznaja to nawet za krytyke rozwiazlosci seksualnej. Mimo wszystko film
nie próbuje mędrkować na żaden z tych tematów, ani nie skupia się specjalnie na
podkreślaniu alegorii.
Skupia się
za to na bohaterach i ich relacjach rozpisanych w zaskakująco subtelny sposób. Nie
ma tu wielu zbędnych słów – bohaterowie mówią przede wszystkim do siebie, a nie
do widza. Atmosferze strachu sprzyja tez raczej krzyk, a nie dyskusje. Bardziej
niż o fizyczny ból, czy rany chodzi o piętno jakie bycie prześladowanym odciska
na bohaterce. Zmniejszająca się liczba pomysłów na oddalenie zgonu, doprowadza
do tego, że widzimy jak coś w niej umiera. Jej oczy z tych młodzieńczo niewinnie
uśmiechniętych zmieniają się w coraz bardziej puste, ogarnięte smutkiem. Może nawet bardziej niż o walkę o życie, można tutaj dostrzec pewnego rodzaju walki o duszę i człowieczeństwo.
Wypada tutaj wspomnieć o znanej z „The Guest” Maice Monroe, której nieco zmęczona
buzia dodaje wyrazu głównej bohaterce, Jay. Jej spokojny głos, który niesie
słowa tak, że często brzmią jakby była w nich jakaś trudna do zidentyfikowania
niepewność, idealnie pasuje do granej przez nią nastolatki. Nie jest po prostu słodką
dziewczynką, ani seksowną modeleczką upozorowaną na niewinną, jakie często
widać w horrorach. To atrakcyjna dziewczyna z sąsiedztwa, ale nie rzucająca się
przesadnie w oczy - w swej atrakcyjności całkowicie szczera i subtelna.
[Maika Monroe gra w filmie nastoletnią Jay.]
„It follows”
to nie jest film dla fanów horroru „wyskakującego”, gdzie ciągle coś skacze, krwawi,
syczy, morduje. Tutaj strach opiera się przede wszystkim na wyczekiwaniu
nadejścia potwora, a nie na samym potworze. Choć są momenty, gdzie coś nagle
się pojawia, a ścieżka muzyczna ma w sobie sporo z ambientowych buczeń i
rozstrojonych pomruków, to są to jednak chwile w pełni zasłużone przez film. Zaraz
po seansie czułem się też odrobinę zawiedziony zakończeniem, ale obecnie wydaje
mi się ono idealne dla tej historii.
Nie jestem
fanem horroru, więc nie wiem czy jest to na pewno obowiązkowe kino dla koneserów
kina grozy. Tak naprawdę bardziej niż przestraszony siedziałem zafascynowany
tym filmem. Bliżej mi było do przerażenia i ciągłego stanu napięcia, niż do
doznawania skoków adrenaliny i szybkiego bicia serca. Bez wątpienia do niego
wróce, bo choć po napisach wydawał mi się „tylko” dobry, to muszę przyznać, że wciąż
o nim myśle. Czego bym mnie robił... wciąż za mną podąża.
POWERS. Serial, który chodzi, bo nie potrafi latać.
Kurde.
[Christian Walker (Sharlto Copley) i Deena Pilgrim (Susan Heyward).]
Komiks „Powers”
opowiadał o Christianie Walkerze, który po utracie mocy skończył karierę
superbohatera i dołaczył do policji, gdzie wraz ze swoją policyjną partnerką,
Deeną Pilgrim, zajmuje się kryminalnymi zagadkami świat superbohaterów. Za
adaptacje wzieło sie Sony i własnie dziś wypuścilo pierwszy odcinek „Powers” na
YouTube.
Komiks mial
ogromny potencjał w przeniesieniu na ekran. Bendis to znakomity scenarzysta, a
Oeming to swietny rysownik, więc prezentowali swietnie napisane, oryginalne
historie, które wykręcały ograne motywy znane z dzieł o superbohaterach w
świeży sposób. Serial bierze część tych elementów i miesza – nie zawsze robi to
źle. Jednak problemy zasadniczo sa dwa. Niestety duże.
1) Czuć, że
serial ma mały budżet. Niektóre ujęcia wieją taniochą, jak z przeciętnej
Internetowej produkcji, a nie pełnoprawnego, prawdziwego serialu. To nie jest
poziom seriali Netflixa, ani nawet Amazonu. Nie chodzi tylko o efekty
specjalne, ale też o to jak jest kręcony. Wygląda po prostu jak serial. Proste
ujęcia, proste oświetlenie. Jestem rozpieszczony i przyzwyczajony do tego, ze produkcje
telewizyjne tez wizualnie potrafią być interesujące. (Zwłaszcza, że dziś
oglądałem też „Better Call Saul”, a każdy, kto oglądał „Breaking Bad” wie, jak
twórcy tam dbają o wizualia.)
Komiks dawal
ku temu mozliwosci, bo jest fantastycznie narysowany i mocno inspirowany
filmami noir. Gęste cienie, dużo czerni, odcienie szarości - to świetnie
kontrastowało z kolorowymi superbohaterami w tle. Tutaj tego nie ma, i nie
przeszkadza mi brak szarosci, ale przeszkadza mi brak stylu. Strasznie cienko
to wyglada. Rażą też takie momenty jak komputerowa walka superludzi na tle komputerowej
panoramy miasta, albo wyraznie wklejone w niektóre ujęcia tło pogłebiające
tylko wrażenie sztuczności.
[Strona z komiksu.]
Ale to może
by uszło, gdyby nie druga rzecz.
2) Generalnie
dialogi są okej, ale momentami napieprzają łopatologią i ekspozycją na siłe.
Chyba ze trzy razy - oprocz okropnego klipu z wiadomości - przypomina się
historię głównego bohatera, Christiana Walkera. Przy tym w ogole problematyczny
chyba jest caly scenariusz. W pierwszych minutach odcinka dowiadujemy się
wlasciwie wszystkiego, co trzeba wiedzieć o nim wiedziec, wiec pozostała cześc
wątku głównego bohatera zrobila na mnie wrażenie rozciągniętej i niepotrzebnej.
Wydała mi się strasznie toporną próbą zarysowania postaci.
W komiksie
poznawało się Walkera jako gliniarza, a dopiero potem (choć też w pierwszych
numerach) była mowa o jego karierze superbohatera. To nie zarzut złej
adaptacji, bo nie mam problemu ze zmianami w stosunku do oryginału (choć
długowieczny Walker to był bardzo ciekawy patent – kto czytał ten wie.) Chodzi
bardziej o zmarnowanie potencjału na coś unikalnego. O ile ciekawsze by to
bylo, gdybysmy na poczatku zaczynali watkiem w stlyu Riggsa z „Lethal Weapon”: bohater
stojąc na skraju dachu, wygladający jakby chcial popelnic samobojstwo, a
dopiero wraz z rozwojem odcinka dowiedzielibyśmy się, że to nie tak i chodzi o
coś więcej. Nie było tego w historiach z super-trykociarzami.
A tutaj
wszystko wylożone jest w twarz dość ostentacyjnie, wykrzyczane. Za to podoba mi
się zmiana Walkera na bardziej bucowatego typa. Wydaje się ciekawszy niż jego
komiksowy odpowiednik, który wyrazu nabrał dopiero z czasem. Jednak brakuje
tutaj subtelności i wiary w to, że widz sobie pewne rzeczy dopowie i zrozumie
sam, bez wskazywania palcem.
Ciekaw
jestem jak zmieni się w stosunku do komiksu Deena Pilgrim. Tam prześcigała się z
partnerem w bucowatości, a do tego odpowiadała za największe hardkory i upadki
moralne. To była mocno zagubiona i ponura postać, choć ciskająca sarkastycznymi
docinkami jak błyskawica. Tutaj zapowiada się na niewinnego świeżaczka, który
dopiero zazna prawdziwego brudu życia. Szkoda będzie, jeżeli taką rolę dostanie
– nie tylko, dlatego że straci na tym jej postac, ale straci też caly świat „Powers”.
Oryginalnie
było to mało przyjazne miejsce, skąpane w niemal wiecznym cieniu. Tutaj to
kolorowa Kalifornia i, mimo że to też może być ciekawe, to jednak odbieranie
serialowi dodatkowych charakterystycznych cech raczej nie wyjdzie tej historii
na dobre. Na plus jest to, że twórcy biorą całą mitologię świata zbudowanego w
komiksie i nie boją się wspominać jego elementów już w pierwszym odcinku. Tam
historia na poczatku szła bardzo epizodycznie, a tutaj od razu czuć, że to część
czegoś większego.
[Zwiastun.]
Aktorsko
jest conajmniej dobrze. Sharlto Copley (Christian Walker), Eddie Izzard, Noah
Tylor to aktorzy, których na ekranie zawsze oglądam z przyjemnością, nawet w
slabszych rolach. Tutaj jeszcze nie maja wiele do grania, ale mam nadzieje, ze
sie to zmieni. Susan Heyward jako Deena jest okej, ale jej rola to na razie
sztampa wymagająca od niej na zmianę grymasów irytacji i zaskoczenia.
Ale cholera,
pewnie sięgnę po resztę odcinków. Choćby przez sentyment i sympatie do komiksu.
Niemniej jestem strasznie zawiedziony. To nie jest zły twór, ale żałuje, bo juz nie mam watpliwosci – nie
bedzie z tego wielkiego serialu. A mógłby być. Mógłby wzbić sie w górę i być
jednym z tych wybitnych – a tak tylko człapie, bo frunąć nie potrafi.
"Disco Polo" jest o przesycie. Przesyt definiuje również formalną stronę tego gatunku muzycznego, dlatego film targa ze sobą wręcz absurdalną ilośc cytatów i nawiązań, szczególnie do twórczości zachodnich twórców. A szkoda, bo to jednak kompleks małego pindola w porównaniu z kinem światowym. A przecież temat disco polo mógłby być bardziej swojski niż cokolwiek. W filmie mamy więc mit cudownych lat 90., mamy historię od zera do bohatera sceny muzycznej, mamy miłość, mamy ucieczkę przed komercją (sic!), no i mamy mnóstwo przaśności. Dużo mamy, ale niewiele z tego wynika.
W zasadzie nie wiedziałem na co idę. Reżysera filmu, Macieja Bochniaka, nie znałem z żadnych wcześniejszych dokonań, dopiero po seansie dowiedziałem się, że to film debiutanta. I trochę przebija sie tutaj maniera młodego twórcy. Pamiętacie, jak Basia Białowąs w rozmowie z krytykiem filmowym zarzucała, że nie dostrzeżono wszelkich nawiązań w jej dziele? Bochniak nie jest taki pretensjonalny, bo nawiązuje do filmów ogólnie znanych, ale podobnie jak w przypadku "Big Love" - one do niczego nie prowadzą. Już lepiej prezentuje się metafora disco polo jako towaru, na którym (jak na wielu innych) próbowano się wzbogacić wraz z raczkującym jeszcze kapitalizmem. Bardzo trafne są te obserwacje i szczerze się uśmiałem, widząc producentów, fabryki kaset czy programy telewizyjne będące parodią tych polsatowskich.
Film dowodzi mojej długo formującej sie tezy. Dzisiaj już nie będę mówił tego nieśmiało ani drapał się po głowie - Dawid Ogrodnik to cholerna zdolniacha jest. Jego rola emanuje czymś innym niż postacie, w które wcześniej się wcielał. Poważnie. Pełne propsy. To naprawdę świetne kameleoństwo. Mam nadzieję, że kariera mu się nie zeszmaci. Na drugim planie dzielnie sobie brykają też inni, większość to postacie przerysowane, a szczegolnie Polak grany przez Tomasza Kota. Przesada, ale przynajmniej czasami jest zabawnie. I gra gitara, disco polo show.
Nie wiem, no. Pomóżcie mi i sami rzućcie okiem na "Disco Polo", choć niekoniecznie w kinie, bo znajdą się tacy, którzy wyciągną do mnie łapkę po zwrot kasy za bilet. Niby to trafny w kilku obserwacjach i pełny energii debiut, ale ma też swoje problemy. No i dobrze wyglada. Dobrze zmontowano. Dobrze udźwiękowiono. Chyba najbardziej to nie pasiły mi te popkulturowe nawiązania, jakby reżyser był świeżo po egzaminie z "kultowych filmów amerykańskich drugiej połowy XX wieku", no i musiał się pochwalić, że zdał. A tak poza tym to może być.