czwartek, 29 stycznia 2015

COHERENCE. Jak to jest być swoim sąsiadem?

COHERENCE. Grupka znajomych spotyka się na wspólnej kolacji, podczas gdy po nocnym niebie pierwszy raz tak blisko Ziemi śmiga sobie kometa. Jej przelot doprowadza do serii dziwnych zdarzeń – zakłóceń, braku elektryczności, pękających telefonów. Gdy cała dzielnica traci światło, bohaterowie postanawiają poszukać pomocy w pobliskim domu, w którym jak się okazuje mieszkają... oni sami.

Sajens-fikszyn dziejące się właściwie wyłacznie w jednym domu i czasem na zewnątrz, gdzie jednak nic nie widać poza pożerającą wszystko ciemnością. Nijak to jednak nie przeszkadza - wręcz przeciwnie, dodaje klaustrofobii i niepokoju. Momentami wizualnie przypomina to trochę found footage (choć niczego takiego film nie udaje), albo coś kręconego kamerą na wypadzie ze znajomymi, ale to glownie dlatego, ze kamera się trzesie, czasem nieco gubi ostrość. Ostatecznie nie przeszkadzało mi to wcale, bo nawet dodalo to pewnego „podglądackiego” stylu, co idealnie pasowało do historii.

Klimatem przypomina to „Primera” (http://bit.ly/1wdUy8V), czyli inne oszczędne sci-fi z naciskiem na wątki obyczajowe i opowiadanie o fantastycznych motywach w przyziemny sposób. Choć tutaj fabuła chyba ma więcej rumieńców, wątpliwości i strach narasta szybko, a apetyt rośnie wraz z nimi... I niestety, największą wadą jest zawodzące zakończenie. Twórcy wyraźnie nie mieli pomysłu jak kreatywniej skończyć tę historię, więc sięgneli po klisze i kończą fabułe w momencie, gdy ta klisza rzeczywiście mogła się zrobić ciekawa. Nie oburzyło mnie to, ale liczyłem jednak na coś więcej, po naprawde dobrej większości filmu.

Mimo to kompletnie nie żałuje seansu i spokojnie polecam go każdemu, kto lubi tego typu opowieści. Nie nudziłem sie nawet przez chwile, bo akcja brnie do przodu sprawnie podsycając ciekawość. Obyczajówka z kosmicznym zwrotem, fajowsko. Poza tym fajnie widzieć Nicholasa Brandona (Xander z „Buffy”!) na ekranie.

Dobra rzecz, szkoda, ze nie rozwiązana trochę lepiej - niemniej warta polecenia.

7.5/10

...W sumie po przemysleniu troche filmu i poczytaniu paru dyskusji w Internecie wydal mi sie tylko ciekawszy, a zakonczenie wcale nie tak oczywiste. Przez co musiałem dodać conajmniej pół punkta i zobaczyć film raz jeszcze. Obadanie rozmów o filmie sprawilo, ze ułożyłem sobie film w głowie i doceniłem bardziej jego konstrukcje, bo wydaje sie zamierzona. Twórcy chyba przemyśleli film bardziej niż mi się wydawało. A za to zawsze plus.

8/10

No i w ogole, to kolejny film z cyklu: "Dlaczego w Polsce się takich nie robi?"



[Janek Steifer]

niedziela, 25 stycznia 2015

PLASTIC. Film z gatunku "Dżordż Klunej i kumple kradną".

[tekst był oryginalnie ttuaj]

PLASTIC. Reżyser "A Lonely Place to Die" zrobił zainspirowany ponoc prawdziwa historia film z gatunku dżordż klunej i kumple kradną kupe kasy i/albo wartościowe rzeczy. Tutaj dżordża kluneja i kumpli grają młodzi kolesie i jest ich czterech - m.in. Alfie Allen i przyglup z "We're the Millers", który tutaj nie jest przygłupem (i do tego jest Brytyjczykiem!).



Przyjmne patrzydło, ale bez większej podjarki. Generalnie ładnie sfilmowane, porządnie zrealizowane, ale bez chemii i dialogów w paczce bohaterów. Ich relacje są dość suche, co w pewnym momencie ma sens, ale przynajmniej przez część filmu mi się nie podoba. Zwłaszcza, że lubie dobrze napisane relacje podobnych grupek cwaniaków.

Ostatecznie, choć oglądałem bez bólu, a nawet momentami z przyjemnośćią (glownie na poczatku), to ostatecznie raczej zawodzący. A szkoda, bo sam koncept i zwiastun mi się spodobały.

Aha, i z jakiegos powodu jeden z polskich podwładnych złowrogiego Thomasa Kretschmanna nazwa się Tariq i wygląda jakby w Polsce trudnił się sprzedażą kebabów. Niemniej Tariq mówi w jednym momencie swojskie "Tak jest, prosze pana", wiec chyba Polak jednak.


[Janek Steifer]

sobota, 24 stycznia 2015

Odświeżając kontakt z CONTACT




Odświeżając "Kontakt". Piękny film o chęci odkrywania i poszukiwania, po którego obejrzeniu aż chce się spoglądać na gwiazdy. Przypomniałem sobie dlaczego tak bardzo jarałem się kinem sci-fi, kiedy byłem dzieciakiem. DZIŚ SIĘ TAKICH FILMÓW NIE ROBI, mówię stukając moim balkonikiem w domu starców... Ale to troche prawda, bo chyba już dawno żaden film ocierający sie o tematykę nauki i kosmosu nie przyprawil mnie o dreszcz ekscytacji tajemnicą Wszechświata tak, jak "Contact" robil to niegdyś - i jak wciąż robi to dziś.

"They should've sent a poet."

Pamiętam, że jako dzieciak bylem zawiedziony, że w żadnym momencie nie widać dziwacznych obcych planet czy prawdziwie osobliwych kosmitów (najbliżej tego jest młody Busey w roli fanatyka religijnego), bo to tego typu obrazów wtedy szukałem w sci-fi najbardziej. Dzisiaj doceniam "Kontakt" właśnie za to, że unika tego typu uproszczeń albo przesadnego popuszczenia wodzy fantazji. Bo w sumie cieżko jest mi sobie przypomnieć drugi podobny film sci-fi, który pomimo dziania się głównie w biurach, gabinetach i placówkach naukowych tak bardzo stymulowałby głód poznania.

Plus, Weganie. Zawsze dobry powód do beki. :P No i jest Makkonahej!

[Janek Steifer]

Finał CALIFORNICATION

[tekst był oryginalnie tutaj]

Nie oglądałem piątego i szóstego sezonu, ale postanowiłem obejrzeć finałowy, siódmy, sezon CALIFORNICATION. I co? To najbardziej leniwe zakończenie serialu jakie kiedykolwiek miałem okazje ogladać. To nie jest po prostu złe czy kontrowersyjne. Nie próbuje niczego nowego. Nie łamie czwartej ściany czy dotychczasowych zasad. Nie pojawiają się nagle dinozaury z karabinami, ani nie okazuje się, że to świat istniejący tylko w szklanej kuli. Nie, to jest zwyczajnie leniwe i miałkie, bez polotu, bez zaangazowania. Wałkuje DOKŁADNIE TE SAME MOTYWY, które wałkowało w pierwszej serii.




Serial przez siedem sezonów nie powiedział o głównym bohaterze (wciąż jednak wyśmienitym Davidzie Duchovnym) niczego nowego, a ostatnia seria kończy się tak, jak równie dobrze mogła się skończyć pierwsza seria. Tak, nawet nie druga seria, która była bardziej "przelomowa" (choć wcale wiele nie zmieniała) niż wszystkie serie powstałe po niej. Nie było tutaj nawet zbytnio taniego sentymentalizmu, którym Tom Kapinos, twórca serialu, próbował ratować niektóre odcinki wszystkich gorszych sezonów (także w tym mieliśmy taki pretensjonalny odcinek).

Pewnie są ludzie, którzy oglądali calość na bieżaco, ja nie mam na to siły, a po finale widze, że twórcom nawet nie zależalo za bardzo, żeby opowiedzieć jakąs historie poza "Duchovny bzyka nagie panienki, ale damy wątek miłosny, żeby było romantycznie, ale potraktujemy go po macoszemu, bo CYCKI i żarty ze spuszczającym się Charliem".

Pamiętam jak obejrzałem pilot tego serialu dawno temu w wakacje, gdy wyciekł do sieci. Widziałem w tym serialu ogromny potencjał, który niestety z każdym sezonem brutalnie zarzynano na moich oczach. Brzmi to gromkopierdnie, ale naprawdę szkoda mi było Duchovnego, który swoim urokiem kradł każdy kadr, oraz konceptu jakiejś alternatywnej wersji współczesnego Bukowskiego, tym razem zakochanego w jednej kobiecie i nie radzącego sobie z niczym poza pisaniem.

To mógł być piękny serial. Pozdro szejset. Melancholia.


[Janek Steifer]